ROZSIANI PO ŚWIECIE
Różnie potoczyły się losy elwrowców po odejściu z naszego zakładu.
Jedni zmienili miejsce pracy, inni zawód a jeszcze inni kraj a nawet kontynent zamieszkania.
Dziś diaspora elwrowska jest rozsiana dosłownie po całym świecie, od Kanady po Australię.
ROZSIANI PO ŚWIECIE to strona na naszej Witrynie przeznaczona do prezentowania losów naszych
koleżanek i kolegów przebywających na obczyźnie.
Zamieszczone tu materiały: teksty, grafiki i fotografie, stanowią własność
intelektualną ich autorów, nie są poddawane jakimkolwiek zmianom jak też
nie mogą być wykorzystane w całości lub częściowo bez zgody właścicieli.
Przepraszam za ewentualny brak polskich znaków diakrytycznych w publikowanych tekstach.
Świat naszym domem
Andrzej Kinda

Przypadl mi w udziale mily obowiazek rozpoczecia rozdzialu elwrowskiej epopei – “Rozsiani po swiecie”.
Mam oczywiscie swiadomosc jak trudne i skomplikowane moze okazac sie to zadanie, jak roznie bedzie odbierane, zwlaszcza,
ze kazdy wieloletni pobyt w innym kraju, a nieraz w wielu krajach – zmienia ludzi.
Ci, ktorych to dotyczy, a jest ich sporo, stanowia juz jakby odrebna spolecznosc, oni z chwila opuszczenia swojego ELWRO,
domu, wreszcie ojczyzny - stawali sie roznie postrzegani.
Ale malo kto wie, co bylo prawdziwa motywacja takich wyborow, ze kazdy taki „wyjazd”, przypadek - to odrebna historia,
nieraz przygoda, czasami tragedia czy desperacja – ale zawsze pozniej nostalgia i tesknota.
Poniewaz jestem jednym z nich, tego doswiadczylem, cos o tym wiem, wiec sprobuje nieco to opisac.
Polska diaspora nalezy do bardzo licznej w swiecie, niektore zrodla podaja, ze jest nas az 20 milionow i ciagle przybywa,
zwlaszcza w ostanich latach.
Dzisiaj inaczej patrzy sie na sprawe emigracji.
Polaka mozna spotkac wlasciwie wszedzie, w najdalszych zakatkach swiata, w najbardziej egzotycznych miejscach.
Nawet w Numei (Nowa Kaledonia) czy Port Villa (Wyspy Vanuatu), latwo zauwazyc szyldy ze swojsko brzmiacymi nazwiskami
(a mialem okazje sie o tym przekonac).
Szymanskiego czy Nowickiego nie da sie w zaden sposob dopasowac do innej narodowosci.
Ale juz Kosciuszko, w Australii wymawiany jako Kozjosko jest bardzo czesto traktowany jako slowo aborygenskie.
Nie jest sprawa przypadku, ze dawni elwrowcy, ktorzy znalezli sie w roznych miejscach swiata, czesto probowali sie odnalezc.
Niektorym sie to udawalo i te kolezenskie uklady przetrwaly do dzisiaj. Sam pamietam pierwszy telefon i ogromne zaskoczenie,
kiedy po kilku miesiacach zadzwonil do mnie Grzesiek z Dallas, wiedzial tylko tyle, ze jestem w Sydney.
Do dzisiaj,a jestesmy juz emerytami, wspominamy polskie czasy, a z wlaszcza „elwrowskie”.
Pozniej pojawil sie Marek z Florydy i juz bylo nas trzech.
Jesli odnajda sie inni, kazdy cos wniesie do tej „zakladki”, cos swojego, osobistego, wlasne spojrzenie na to, co bylo, bedzie
to tez jakas kontynuacja istnienia w ludzkich myslach, wspomnienaich, tego, co juz nie istnieje.
Wiec jest to gleboko uzasadnione.
Mam cicha nadzieje, ze za mna pojda inni, zlapia za piora, chociaz teraz wlasciwie za komputery, zaczna pisac i pisac,
beda powstawac dalsze czesci sagi „elwrowcow” – i oby bylo ich jak najwiecej.
Wielu „ serwisantow” cale swoje zwodowe zycie spedzalo na wyjazdach, delegacjach, podrozach – tych blizszych i dalszych.
Niby zwyczajna sprawa, a jednak wyjazd emigracyjny, to zupelnie cos innego, zwlaszcza, kiedy za soba ma sie juz pozrywane
mosty, zatrzasniete jakies niewidzialne wrota i swiadomosc, ze nie ma drogi powrotu, a najblizszych moze juz nigdy nie
zobaczymy.
Skonczylo sie tamto zycie, zaczelo nastepne, zyciorys podzielony na dwie epoki, wszystko jakby w jednym dniu - 31 sierpnia.
To dzien moich urodzin, dzien urodzin mojego syna, i dzien wjazdu do Australii.
Urzednik na lotnisku w Sydney dlugo wpatrywal sie w emigracyjna wize, z uwaga patrzyl na daty, wreszcie z pewnym zdziwieniem
zapytal, czy tu nie ma pomylki?
- Nie
Wbil pieczec w dokumencie i zyczyl wszystkiego najlepszego w nowym zyciu na australijskiej ziemi.
Zdumiewajace, ze wlasnie z tym dniem 31 sierpnia wiaze sie takze napisanie tych wspomnien.
W takich chwilach to, co pozostawione gdzies tam, w starym kraju, nabiera innego znaczenia, innego uroku, wartosci.
Wszystko zazwyczaj staje sie piekne, wyrazne, takie bliskie, choc bardzo odlegle.
Z daleka widzimy to, czego bedac tam, nigdy bysmy nie zauwazyli
Skojarzenia i symbole
Kiedy przeczytalem o zagladzie ELWRO, zobaczylem na zdjeciu to wyjatkowo przygnebiajace gruzowisko, jakies dziwnie naszly
mnie skojarzenia i refleksje.
Przypomnialem sobie slynne sydneyskie pozary. Wtedy z najwieksza uwaga patrzylem na zachowania ludzi, tych bezposrednio
walczacych z kataklizmem, i tych, ktorzy ich wspomagali. To w takich ekstremalnych warunkach poznaje sie niezwykla sile umyslu czlowieka,
odwage, profesjonalizm i precyzje w dzialaniu.
Byl to czas wielkiej spolecznej mobilizacji i przygotowan na najgorsze.
Ludzie czekali na przyjscie odpowiednich sluzb nakazujacych ewakuacje.
Kazdy przydomowy basen byl odpowiednio oznakowany, aby helikopter ratunkowy mogl nad nim zawisnac i nabrac wody, bo ona
wtedy byla wyjatkowo cenna.
Obok miejsca gdzie mieszkam, zlokalizowany jest spory zbiornik. Z niego czerpal najwiekszy ratunkowy smiglowiec swiata,
wdziecznie nazywany „Elvisem”.
Podziwialem kunszt pilota, bo tylko niezwykly fachowiec wykonywac takie skomlikowane manewry maszyna wielkosci kamienicy,
aby precyzyjnie i szybko zaczerpnac 9 tysiecy litrow wody, tak – dokladnie 9 tys litrow w czasie zaledwie 40 sekund.
Stalem przy tym ze stoperem, bo nie wierzylem, ale nie bylo wyjscia, musialem, stoper nie klamal.
Przecietny basen – to 15 tys litrow, jeden lyk, i zostaja tylko resztki wody.
Zaraz potem, z pelnym zbiornikiem szybki lot do centrum pozaru (palil sie akurat jeden z licznych parkow narodowych),
chlusniecie na ten straszny ogien i powrot po nastepne „tankowanie”.
Ta czynnosc zabierala „Elvisowi” az 2 minuty. Heroiczna walka z czasem i zywiolem o przetrwanie, dla ludzi, zwierzat,
przyrody - trwala dosc dlugo, kilka dni.
Kiedy juz bylo po wszystkim, pozary ugaszono, wybralem sie do tego parku, (okolo 1 km ode mnie), zobaczyc pogorzelisko.
Obraz byl straszny. Jesli istnieje pieklo, to pewnie wlasnie tak wyglada. Wszystko pokryte wielka czarna masa, jakas
okropna skorupa z ktorej wystawaly kikuty niespalonych drzew. Wszedzie okropna cisza, ani zywej duszy.
Nigdy tego widoku nie zapomne, calkowita zaglada, bez szans na odrodzenie. Wszystko wokol w jedynym kolorze – wyjatkowej
czerni.
Po kolejnych dwoch tygodniach znow tam poszedlem, przezylem nastepne zaskoczenie, tym razem radosne. Odrodzenie praktycznie
sie dokonalo. Spod skorupy wydostawala sie najrozniejsza roslinnosc, nowa, swieza, o intensywnej zieleni.
Na drzewach pojawialy sie liscie, spalona kora odpadla z drzew, wszystko wracalo do zycia.
Widocznie nie jest tak, ze to co ginie, musi byc zniszczone na zawsze, bez mozliwosci powrotu do zycia, nawet, jesli tak
to wyglada.
Zycie w ludzkich pamieciach, sercach, losach – tez jest jakims zyciem.
Moze nasze ELWRO tez kiedys zmartwychwstanie?, mimo, ze na jego miejscu jest teraz inne pogorzelisko, porosniete trawa.
Pewnosci miec nie mozemy, ale nadziei nikt nam nie odbierze, a symbole nieraz daja sie to potwierdzac.
Nowe ELWRO na antypodach
Czy inna firma, na nowej ziemi, to to samo co ELWRO?
Wiele przypadkow zdawalo sie to potwierdzac.
Cale lata zadawalem sobie to pytanie, szukalem odpowiedzi, podobienstw, analogii.
Czasami je znajdowalem, ale tez czesto zauwazalem roznice, ktore nalezalo sobie przyswoic.
Po miesiacu pobytu w Australii trafilem do Remingtona.
Firma z tradycjami, dystrybutor sprzetu biuroweg w dosc szerokim zakresie.
Kiedys sama produkowala maszyny do pisania, pozniej zajmowala sie wylacznie sprzedaza produktow branzy biurowej - glownie
japonskich, amerykanskich, ale takze z innych krajow, zapewniajac przy tym pelna obsluge serwisowa.
Wielokrotnie zmieniala wlascicieli, kupowana przez inne firmy, pozniej znow sprzedawana jeszcze innym, ale zawsze istniala,
pracowali w niej ci sami ludzie, dzialala w tej samej dziedzinie, po prostu trwala.
Byly tam kopiarki, male maszyny poligraficzne, komputery – glownie firmy Acer ale tez inne, takze przemyslowe - firmy
Ricoh (przypominajace ODRE 1325), czy wreszcie systemy przygotowywania danych M-2
firmy Stansab, sporo drukarek: Ricoh, Qume, Diablo i duzo „drobnicy”, faxmaszyny, telexy, czytniki dokumentow i inne.
Poczatki byly trudne, a nawet bardzo, glownie z powodu jezyka, ale nie tylko. Zaloge stanowili ludzie z wielu czesci swiata,
roznych kolorow skory, kultur, religii, obyczajow, mentalnosci.
Taka sytuacja mogla tworzyc pewne konflikty, bo te odmiennosci zawsze mogly stanowc zrodla zapalne.
Ale praktyka pokazala zupelnie cos innego, jak latwo i prosto mozna zneutralizowac pewne zagrozenia, z wielkim wyprzedzeniem.
Stworzyc zespol efektywny w pracy, pomocny sobie nawzajem, prawdziwie solidarny, gdzie roznice etniczne nie mialy zadnego
znaczenia, a przynajmniej w oficjalnym obrazie.
Wprawdzie organizacyjnie wygladalo to inaczej, ale uklady kolezenskie bardzo przypominaly te z ELWRO.
Kazdy mogl liczyc na pomoc kolegi, kiedy pomocy takiej potrzebowal.
Firma centrale posiadala w Sydney, ale oddzialy w stolicach kazdego stanu Australii, a takze Nowej Zelandii i Papuii Nowej Gwinei.
Pozniej to takze okazalo sie znaczace w moich osbistych sprawach.
Mowia, ze historia lubi sie powtarzac, w moim przypadku dosc dokladnie sie to sprawdzilo.
Rozpoczynajac prace w ELWRO, tez byla to centrala, a dokladniej MC1, pozniej transfer do Delegatury Katowice.
Tutaj zaczynalem w Sydney, aby po jakims czasie trafic do oddzialu w Papui Nowej Gwinei, a dokaldniej do Port Moresby
(zreszta na kolejnych kilka lat).
Patrzac teraz na tamten czas, dochodze do wniosku, ze takie dzialanie, czyli zatrudnianie ludzi o wielce zroznicowanych
mentalnosciach, doswiadczeniach, mialo swoje uzasadnienie.
Wiekszosc z nich przyjechala tam z ronych miejsc swiata, miala dyplomy roznych szkol, uczelni, za soba prace i doswiadczenia
w rozmaitych firmach.
Zatem kazdy cos mogl wniesc szczegolnie przydatnego firmie. To sie sprawdzalo w wiekszosci przypadkow.
Sam pamietam przyklad, kiedy dla samych czesci bardziej oplacalo sie kupic nowa maszyne i ja rozebrac, niz pojedynczo
sprowadzac je od producentow. Bylo znacznie taniej.
Tutaj tez daly o sobie znac pewne roznice w podejciu do niektorych spraw.
Po „rozebraniu” drukarki, takiej nowiutkiej, pachnacej swieza farba, schowalem obudowe pod stol. Szef mnie pyta,
- Po co mi ona?
- Jak to po co? Przyda sie!
- Ale obudowy sie nie wymienia.
Kazdy z nas mial swoja racje i nie umielismy sie przekonac. On nie mogl zrozumiec, ze mnie trudno bylo to wyrzucic na
smietnik. Wrescie wtracil sie Wegier z pochodzenia, potomek emigrantow z 56 roku i skwitowal sprawe jednym slowem - „mentality”.
Nam zawsze brakowalo czesci, wiec kazda byla cenna, w koncu szef sie poddal i zgodzil na zatrzymanie tej nieszczesnej
obudowy.
Pewnie o tym byla mowa tez w innych okolicznosciach, bo po dwoch dniach przychodzi czlowiek z innego dzialu
(od tych co jezdzili do klientow) i pyta, czy to prawda, ze mam nowa obudowe do drukarki, bo tak sie zlozylo,
ze jeden z jego klientow chce wymienic swoja stara, podrapana i zniszczona na nowa.
A jednak sie przydala, wiec ja wymienil, starej nie szkoda mi bylo wyrzucic. Dla nich liczyla sie cena, dla nas sama czesc,
zwlaszcza, jak nowa.
Byly tez inne przyklady roznic „mentalnych”, ale o to wlasnie chodzilo, aby byly.
Papua Nowa Gwinea – dlaczego ona?
Jako dawny „serwisant elwrowski”, przywykly do zycia na walizkach, z pewnym trudem znosilem zajecie stabilne, siedzenie
w jednym miejscu i naprawianie plyt glownych roznych urzadzen.
Byla to epoka, kiedy na fali byly drukarki z kolkami wirujacymi, wiec najwiecej nimi sie zajmowalem. Jedna z niemilych do
napraw byla drukarka firmy Qume, powszechnie nazywan twin-trackiem. Skladala sie jakby z dwoch drukarek w jednej obudowie,
odpowiednio sterowanych koordynujacym pakietem.
Urzadzenie dosc niewygodne do napraw, (wymagalo pewnych synchronizacji), ale bardzo przydatne na uczelniach, poniewaz na
jedna karetke zakladalo sie kolko z normalny alfabetem, a na druga z greckim..
Wlasciwie tylko ta maszyna nadawala sie do drukowania roznych prac, opracowan naukowych, w ktorych wystepowal jednoczesnie
tekst i wszelkiego rodzaju wzory, od matematycznych poczynajac, po fizyczne, chemiczne i wszelkie inne.
W Papui Nowej Gwinei byly dwie takie drukarki, jedna na universytecie w Port Moresby, druga w Lae, takze na universytecie.
Obie byly uszkodzone wlasciwie od dluzszego czasu.
W zwiazku z tym, pewnego dnia zapytano mnie, czy bylbym sklonny pojechac do Papui, bo firma ma taki wlasnie problem,
a ja moglbym w tym pomoc. Dosc mocno mnie zdziwila forma zalatwiania, bo zdecydowanie inna niz w w Polsce.
Tam wszyscy bylismy przygotowani na to, ze konczac jedna delegacje, bralo sie druga i nikt z tego nie robil zadnych
ceregieli.
Tutaj nie bylo takich obowiazkow, bo to jednak opuszczenie domu na jakis czas, a zatem uprzejmosc wobec firmy.
Znow inna mentalnosc dala o sobie znac.
W moim przypadku nie bylo to latwe, bo po przyjezdzie do Australii przez dwa lata nie moglem z niej wyjechac – takie byly
regulacje prawne osob na statusie, na ktorym ja wtedy bylem.
Ten przypadek byl szczegolny, wiec dopuszczalny, ale klopotliwy w realizacji, firma musiala odpowiednio to uzasadniac,
wplacic kaucje, i dopiero wtedy otrzymalem cos w rodzaju dokumentu podrozy wylacznie na wyjazd do Papui.
Dostalem blogoslawienstwo szefa z uwaga, ze jak uda mi sie naprawic chociaz jedna maszyne, nie bedzie zle – i w droge,
a wlasciwie w niebo.
Miejsce, gdzie trafilem, bylo egzotyczne, a nawet bardzo. Zaloge firmy stanowili glownie miejscowi. W sumie 130 osob
i tylko dziesieciu Australijczykow do ich trenowania.
Ludzie bardzo sympatyczni, ale troche nieufni wobec dawnych kolonizatorow.
Jakos mialem szczescie, bo udalo mi sie naprawic te maszyny, najpierw jedna, w nastepnym dniu druga.
Podlaczone do komputerow testowaly sie dlugie godziny.
Ale to byla dopiero polowa zadania. Kolejnym etapem byla praca u uzytkownika, zwlaszcza tego w Lae.
To drugie co do wielosci miasto tego kraju, stolica polnocnej jego czesci - Nowej Gwinei. Czekala mnie kolejna podroz,
tym razem juz wewnetrznymi liniami lotniczymi - Air Niugini.
Tam podlaczenie do komputera i tragedia. Drukarka zglupiala, po wielu godzinach bezblednej pracy w Port Moresby,
tam nie nadawala sie do uzytku, to co drukowala bylo nieczytelne.
Powrot do Moresby, a tam chodzi jak burza. Czary jakies?
Ale wlasnie teraz dalo o sobie znac ELWRO, dawne odbiory pomieszczen, sprawdzanie warunkow przed instalowaniem Odry czy
Riada, a zwlaszcza zwracanie uwagi na parametry napiecia sieciowego.
Po kolejnym locie do Lae historia sie powtorzyla, ale po podlaczeniu drukarki tym razem przez
stabilizator - maszyna zadzialala jak nowa.
Poczulem wdziecznos losowi i dume, ze kiedys bylem elwrowcem. Nie do pomyslenia byl przypadek, ze problem mogl byc
w napieciu. W Australi gniazdko jest gniazdkiem, wtyka sie wtyczke i ma dzialac.
Nikomu do glowy nie przychodza jakies parametry napiecia, tolerancje, wielkosci harmonicznych.
Ale to byl inny kraj. ELWRO pozwolilo mi wrocic z mojej pierwszej delegacji z tarcza.
Wkrotce po tym nastapil kolejny przelom w moim zyciu, czekala nas nastepna przygoda i nowe wyzwanie.
Po tym wydarzeniu otrzymalem propozycje wyjazdu do Papui na 3-letni kontrakt, jako jeden z tych wspomnianych 10-ciu,
i wcale nie chodzi tutaj o rodzaj teleturnieju z polskiej telewizji.
Tym razem juz na prawdziwych papierach. Kto by pomyslal, jak wielkie znaczenie w zyciu moze miec napiecie, najzwyklejsze
napiecie, ktorego nie widac, nie slychac, ale jest i daje o sobie znac w najrozniejszy sposob.
Spedzilismy tam w sumie 4 lata.
Delegatura Papua Nowa Gwinea – Port Moresby
Zaczal sie okres goraczkowych przygotowan, pozbywania dobytku kilku ostatnich lat – ktory to juz raz? - dziwne pytanie.
Kolejny wyjazd za wielka wode, chociaz nie taki znow daleki, bo tylko okolo 5 tys km, to wlasciwie jak za miedze.
Tam mozna bylo zabrac tylko rzeczy najbardziej osobiste, jakies pamiatki, ubrania, ksiazki, nuty - zadnych mebli, lodowek,
pralek, samochodow. Te zapewniala firma.
Zostala kwestia fortepianu, przedmiotu dosc szczegolnego w naszej rodzinie, prawie narzedzia pracy i edukacji, ale na to
musial wyrazic zgode naczelny dyrektor, glowny udzialowiec firmy, czlowiek o „bezwzglednych oczach biznesmena” - jak mawial
zaprzyjazniony sasiad, Austriak.
I wyrazil, wiec dzieki temu zdarzaly sie okazje, ze muzyka polska trafila pod ”papuanskie strzechy”.
Utwory Chopina, Szymanowskiego, Paderewskiego, Bacewiczownej - nieraz na nim zabrzmialy, ku radosci miejscowych melomanow.
Wreszcie ladowanie w Port Moresby, kolejna ziemia obiecana.
Z malymi tobolkami stanelismy na kolejnym, egzotycznym ladzie.
Krok po kroku, zdanie po zdaniu, (bo te, zaslyszane od innych, byly szczegolnie cenne), uczylismy sie zyc w tropiku.
Kazda uwaga byla wazna, pomocna - co jesc, co pic, jak zyc, aby organizm najszybciej dostosowal sie do calkowicie nowych
i trudnych warunkow. Gorac byl straszny, slonce niemilosiernie palilo, trafilismy w sam srodek suchego sezonu, czyli
tropikalnego lata.
Za trzy miesiace mialo byc lepiej, bo tyle zazwyczaj uplywa czasu, aby organizm sie dostosowal, aby krew sie rozrzedzila;
ciagly upal przestal tak zniewalac, piekielny zar wreszcie zamienil sie w czysciec. W koncu i to nadeszlo.
Nastepny dzien byl pierwszym w nowej pracy. Tutaj juz nie bylo ludzi z roznych zakatkow swiata, najwyzej z tego
egzotycznego kraju.
Miejscowi wszyscy bardzo do siebie podobni, zaczalem sie obawiac jak bede ich rozpoznawal?
Pozniej te obawy ustapily.
Moim zadaniem byly naprawy plyt glownych i podzespolow wszelkch urzadzen dostarczanych przez firme roznym instytucjom
w calej Papui Nowej Gwinei.
Jednoczesnie mialem szkolic kilku miejscowych i przygotowywac ich do samodzielnego wykonywania tego fachu.
Cala zaloga techniczna podzielona byla na pewne dzialy, kierowane przez Australijczykow.
Kazdy mial podobne zadanie, przygotowanie kilku miejscowych do zawodu tak, aby w przyszlosci firma mogla przejsc bez
problemow pod zarzad Papuasow.
Byl dzial kopiarek, komputerow, drukarek, elektronicznych maszyn piszacych i innych.
Zainstalowanego sprzetu bylo sporo, glownie w budynku parlamentu, ambasadach, roznych urzedach, uczelniach.
W 86 roku Papua byla mlodym panstwem, zaledwie 10 lat wczesniej uzyskala niepodleglosc, nie na zasadzie zamachu
zbrojnego czy rewolucji, ale przekazania administracji przez wladze Australii. Oni ze szczegolna duma podkreslali fakt,
ze ich flaga, jako bylych kolonizatorow, nie zostala zerwana na drodze przewrotu, ale pokojowo zdjeta. Obejmowanie
administarcji mialo trwac 10 lat, ale Papuasi sami poprosili o przedluzenie tego okresu o kolejnych 10.
Wladze Australii wykonywaly wazna misje pokojowa, w ktora wiele osob swiadomie lub nie - jakos sie wlaczalo.
Jednym z takich procesow byl udzial polskich misjonarzy, ksiezy Werbistow z Pieniezna, ktorzy gleboko w dzungli, wsiach
bez biezacej wody, elektrycznosci – prowadzili swoje zajecia misyjne, budowali koscioly, zakladali szkoly, zakonnice uczyly
dziewczyny praktycznych zawodow, zwlaszcza szycia.
W miastach powstawaly seminaria duchowne, ktorych absolwenci w wielu przypadkach trafiali pozniej do polityki, stawali sie
parlamentarzystami, wysokiego szczebla urzednikami panstwowymi.
Zatem moja prace tez w pewnym sensie mozna nazwac „misyjna inaczej”.
Z czasem dochodzily do mnie sygnaly, ze a to tu, a to tam sa ludzie z Polski.
Czy wszyscy, to bylo zbyt wielkie uproszczenie, ale Polacy, chociaz nieraz z roznymi paszportami czy zyciorysami.
Pomijam juz samych misjonarzy, bo oni z urzedu sie tam znalezli, ale pomalu udawalo mi sie odnajdowac innych.
Kazdy czlowiek, to odrebna historia.
Spotkalismy jeszcze jednego Polaka, przedstawil sie jako George, dla mnie zawsze byl Jurkiem. On nigdy nie byl w Polsce
a mowil wspaniala polszczyzna, bez najmniejszego akcentu.
W Papui spedzil 20 lat, przyjechal z Anglii, jego ojciec byl Polakiem, matka Angielka.
Po wojnie zostal w Londynie, do Polski nigdy nie wrocil.
Na universytecie w Port Moresby byl tez matematyk z Polski, a w Lae pracowalo dwoch wykladowcow z polskich uczelni.
Poznalem tez plastyka z brytyjskim paszportem, uczyl w szkole artystycznej – ukonczyl ASP w Warszawie.
Zebrala sie nas spora grupa i jakos czesto udawalo sie wspolnie towarzysko spedzac czas.
Papuasi mieli dosc oryginalne imiona: Pembu, Deg-Deng, Masela, z czasem wszystkie je udalo mi sie opanowac.
Ale z moim, bo nie zmienialem go na angielsko brzmiace, byly zawsze spore klopoty, zwlaszcza z jego pisownia. „Andrzej”
z czasem udalo sie wypowiedziec, ale napisac - co to, to juz nie.
Powstala zatem wersja uproszczona „Un-J” i wtedy bylo wiadomo, ze to o mnie chodzi.
Zycie na nowym ladzie, na tej egzotycznej wielkiej wyspie obfitowalo w niezwykle wydarzenia. Sam kraj, powierzchniowo
zblizony do Polski, zamieszkuje, a wlasciwie zamieszkiwalo wtedy okolo 3,5 miliona ludzi, teraz jest wiecej.
Jesli porownac to z Polska, to zaledwie okolo 8%. Nic w tym dziwnego, ale to, ze tak mala populacja mowila 750 roznymi
jezykami, to zadziwiajace. Nie chodzi tu o jakies narzecza, ale o zupelnie odrebne jezyki. Ja czesto powtarzalem, ze jest
ich 751, bo nalezy uwzglednic takze polski.
Papuasi zatem byli w stanie ciaglej wojny, a nawet najrozniejszych wojen, praktycznie o wszystko.
W jednym za szpitali w glebi dzungli pracowal tez Polak, chirurg, specjalista II stopnia, ktory wybral zycie takze ksiedza.
Juz jako dojrzaly czlowiek, po 40-ce zdecydowal sie na seminarium duchowne, ukonczyl je w Rzymie i zostal juz na zawsze
w Papui, jako lekarz i misjonarz.
Slynal z tego, ze kolekcjonowal wszelkiego rodzaju dzidy, strzaly lukow, siekiery, noze, maczety wydobywane z cial
miejscowych wojownikow kiedy ich operowal, (a calymi dniami, nieraz nocami nie odchodzil od stolu operacyjnego – tyle tego
bylo).
Kiedys go zapytalem, czy to prawda? Powiedzial, ze tak bylo na poczatku jego pracy, pozniej juz przestal, nie mial miejsca
na przechowywanie takich ilosci, no i mogl byc oskarzony o handel bronia.
Moja codzienna droga z domu do Remingtona w wiekszosci przebiegala zboczem gory nad Morzem Koralowym.
Ponoc wlasnie ono slynie z najbardziej atrakcyjnego zycia podwodnego.
Wlasnie w nim, jako wyjatkowa rzadkosc na swiecie - wystepuje czarny koral.
Mozna bylo kupic wyroby jubilerskie z tym „cudem”, na mnie jakos nie robilo to piorunujacego wrazenia.
Ale wspomniany juz Jurek goraco namawial mnie na nurkowanie z butla. Mowil, ze nie bedziemy gleboko schodzic, najwyzej
na 30 metrow, zobaczysz jak tam pieknie, zrobisz tylko 2 tygodniowy kurs nurkowania, dostaniesz licencje i w wode.
Zapytalem, a co z rekinami? Nie boisz sie ich?
Odpowiedzial - one sa, owszem, ale calkowicie niegrozne, maja tyle ryb, ze nie zwracaja uwagi na ludzi, bo nie sa glodne.
Uprzejmie podziekowalem, ale nie zdecydowalem sie na taka rozrywke, nie chcialem byc pomylony np. z tunczykiem.
Jakos szybko przelecialy te 3 lata, pozniej kontrakt przedluzono o kolejny rok i wtedy nastal czas slynnych zmian w Polsce.
Nowa rzeczywistosc, jaka nastala – kazdy widzi. Nas samych zmieniaja najbardziej wydarzenia.
Kiedy po latach wspominam pobyt w tamtym egzotycznym kraju, dochodze do wniosku, ze nigdzie indziej nie dzialo sie tak wiele.
Jadac tam, do glowy mi nie przyszlo, ze wlasnie w PNG poznam tyle nowego, jakze inny swiat, innych ludzi uksztaltowanych
przez warunki zycia, ciagle zmiany miejsca pobytow.
W pracy szczegolna radosc sprawiala mi taka zwyczajna wymiana, ja uczylem sie od nich czegos co bylo dla mnie absolutna
nowoscia, im moglem przekazywac to, co udalo mi sie poznac w Polsce, a w sprawach zawodowych w ELWRO.
Staralem sie to robic w sposob przejrzysty, prosty a przede wszystkim przyjazny.
Odnosilem wrazenie, ze przkazuje im kawalek Polski i spora czesc ELWRO, bo przy takich lekcjach, zawsze padaly slowa:
„w mojej dawnej firmie to bylo tak, albo tak. Robilo sie to w ten albo inny sposob” a oni sluchali i widac bylo,
ze docieraja do nich rozne informacje, te scisle fachowe, ale takze te o jakims dziwnym, dalekim kraju, w ktorym w zimie
ziemia pokryta jest bialym sniegiem i panuja straszne mrozy, a dla nich, to cos nieznanego, niewyobrazalnego.
Tam, kiedy temperatura spadnie do plus 25 stopni, Papuasi wkladaja ocieplane kurtki i zakaldaja na glowy welniane czapki.
Nigdy nie przypuszczalem, ze PNG dostarczy mi az tylu roznychdoswiadczen i wrazen.
Sam wyjazd niczego takiego nie zapowiadal – kraj jak kraj, ludzie jak ludzie, praca jak praca - nic szczegolnego.
Okazalo sie, ze byl to raj dla podroznikow, roznego rodzaju badaczy, naukowcow najrozniejszych specjalnosci i kierunkow.
Nie dlatego raj, ze godlem panstwa jest wlasnie rajski ptak, (ktorych zreszta jest tu niezliczona ilosc gatunkow, a ich
piora stanowia najwspanialsza dekoracje ludowych strojow) - ale jest kopalnia wiedzy o ludziach.
Kiedys w szkole, na prawie 600 dzieci z roznych krajow, roznych ras i kolorow skory, pewna pani rozpoznala narodowosc moich
synow, to, ze sa Polakami.
Okazalo sie, ze jest Amerykanka polskiego pochodzenia, antropologiem, do Papui przyjechala z mezem na badania naukowe.
Pytalem pozniej co takiego charakyterystycznego w nich zauwazyla, powiedziala, ze uklad czaszki i sposob chodzenia.
Fascynujace byly ich opowiesci o cechach ludzkich.
A skoro juz o dzieciach, to zdumiewajace, jak moga wygladac dzieciece marzenia.
Dla moich synow najwiekszym bylo pragnienie zobaczenia sniegu, dotniecia go, ulepienia balwana.
Mieli w perspektywie ziszczenie tych marzen, w przeciwienstwie do swoich kolegow z Papui, Indii, czy innych krajow
tropikalnych, bo dla tamtych to byla zupelna abstrakcja.
Od powrotu z Papui minelo juz sporo lat, a pamiec tam wraca, podobnie jak do Polski, do ELWRO. Nieraz zastanawiam sie co w
tym wszystkim bylo tak magnetycznego, nakazujacego to pamietac?
Dlatego apeluje!
Jesli ktos z nas, elwrowcow-emigrantow czuje podobnie – piszcie!
Nie musza to byc dziela literackie, ale zwyczajne slowa, pozbierane gdzies pozniej, poskladane w jakas calosc, nawet,
jesli to jest tylko calosc piszacego, warto to zrobic.
Nie powinnismy zaczynac od zastanawiania „po co?” - bo wtedy mamy pewnosc, ze niczego nie zrobimy,
Zawsze jest po co, bo nigdy ne wiemy kiedy i jak to „co” namiesza w naszym zyciu – i to czesto wyjatkowo pozytywnie.
Kazdy zabral za ta swoja „zagranice”, kawalek swojego ELWRO – jak jakas cenna rosline, moze kwiat, posadzil na nowej
ziemi - jednym wyroslo to lepiej, innym gorzej, ale to ciagle rosnie, rozwija sie, a swiadectwem na to niech bedzie
internetowa strona wlasnie o ELWRO.
Wiec rosnie wszedzie, w roznych zakatkach gdzie trafiaja Polacy, a zwlaszcza elwrowcy z cakiem rozna misja.
W Papui ELWRO zylo, a niektorzy jej mieszkancy mogli nie wiedziec gdzie jest Polska, co to jest Warszawa
(bo przeciez kto w Polsce wie gdzie lezy Papua albo co jest jej stolica?), ale wiedzieli co to jest ELWRO,
bo to byla firma, w ktorej przed przybyciem do nas, pracowal Un-J. To jednak mialo znaczenie.
Tak jak inne fakty, a mianowicie pozegnanie z Papua, uroczyste, serdeczne i wyjatkowo symboliczne. Dostalem w prezencie
kamienna siekiere – wlasnorecznie wykonana przez Papuasow, ktorej znaczenie jest wyjatkowe. Ma zapewnic mezczyznie sile,
sluzyc do budowy domu, ochrony rodziny przed zagrozeniami, nieraz polowan i zdobywaniu pozywienia.
Dla kobiety najwiekszym uhonorowaniem jest obdarowanie jej „bilum”. Jest to specjana torba pleciona zazwyczaj z welny
roznych tam zyjacych zwierzat futerkowych, sluzaca do noszenia przy sobie najcenniejszych rzeczy, nie wykluczajac przy
tym niemowlakow.
Po tym niezwyklym przedmiocie, gdzies pozniej, przewaznie na roznych lotniskach, rozpoznawano, ze bylismy w Papui.
Kazda przygoda, kazde przezycie kiedys sie konczy, ale zostaja zawsze wspomnienia i doskonale, ze tak sie dzieje, oby
bylo ich najwiecej.
Pozdrawiam z Australii
Andrzej Kinda,
Sydney, 31 Sierpnia 2012
Wróć na stronę główną
|